wtorek, 29 maja 2012

Produkty kawopodobne



Na sklepowych półkach poza mielonymi i ziarnistymi kawami różnej maści, leżą sobie produkty mniej lub bardziej kawopodobne. Jednym z nich jest ciesząca się dużą popularnością kawa rozpuszczalna. Nic w tym dziwnego, bo można ją przyrządzić szybko i sprawnie, bez większych ceregieli. Przegotowanie wody i zalanie nią kawowego proszku to zaledwie 3-4 minuty (o ile posługujemy się czajnikiem elektrycznym). Dla porównania przeprowadzenie całego rytuału robienia kawy w ekspresie ciśnieniowym (biorąc pod uwagę, iż nie jest to niestety żadna superherodyna za tysiąc złotych) zajmuje mi ok. 15 minut – różnica w smaku jest jednak kolosalna. Kawa rozpuszczalna powstaje na dwa sposoby, poprzez aglomerowanie lub liofilizację. Pierwszy sposób polega na zrobieniu naparu z kawy, a następnie wysuszeniu go gorącym powietrzem, aż powstanie granulat, drugi natomiast – uznawany za jakościowo lepszy – polega na zamrożeniu naparu i umieszczeniu go w komorze próżniowej. W niej następuje przemiana cieczy w stan gazowy, a pozostałością po tym procesie są drobinki kawy rozpuszczalnej. Kawa taka zawiera mniej kofeiny niż tradycyjna i używa się do jej produkcji ziaren o niskiej jakości, bo i po co się wysilać skoro i tak będzie mocno przetworzona. Aromatu kawowego jest w niej co kot napłakał, a i on w gruncie rzeczy dodawany jest sztucznie…  Poza tym nie służy ona zbytnio naszemu zdrowiu, a wręcz może zaszkodzić, bo zawiera różne śmieci typu emulgatory, stabilizatory i inny chorobotwórczy badziew.



Jednak większą profanacją od kawy rozpuszczalnej są jej „urozmaicone” wersje typu 3w1 z mlekiem i cukrem, kawy rzekomo odchudzające albo cappuccino w saszetkach o różnych smakach w dodatku. Z kawą mają one niewiele wspólnego. Niektóre nawet zawierają jej jakiś nikły procent (na jednej z saszetek 3w1 widziałam w składzie 10% kawy), ale w dużej mierze jest to cukier, chemia i aromaty, czyli znowu chemia. Kawa odchudzająca to w ogóle jakiś dziwny wymysł marketingowców, bo tak naprawdę każda kawa pobudza przemianę materii, a od tych kawopodobnych to raczej tyłek urośnie, a nie się zmniejszy, bo zawierają morze cukru. Zmniejszy się za to zawartość portfela, bo ich cena jest niewspółmierna do ilości kawy jaką zawierają. Często jednak tego typu kawopodobne dziwadła są opatrzone napisem - nie „Kawa”, a „Napój kawowy” co już powiedzmy, jest nieco bliższe prawdy. Takie gotowe napoje znajdują się również w sklepowych lodówkach, pod postacią kaw mrożonych. Napój taki nie powala smakiem, za to skutecznie powala składem – ekstraktu kawy jest w nim około 1%. Także tego no… muszą dawać niezłego kopa…



Produktem kawopodobnym często i gęsto występującym jest także kawa zbożowa. Kawą jest ona tylko z nazwy, bo poza tym, że obie możesz wypić ze swojego ulubionego kubka i mają pozytywny wpływ na zdrowie, to nie mają ze sobą dużo wspólnego. Zbożówka składa się z prażonego żyta, pszenicy, jęczmienia, cykorii oraz buraka cukrowego i jest napojem kojarzonym w sumie z dzieciństwem. Ostatnimi czasy można ją zaparzać ekspresowo, w torebkach – jak herbatę. Są też wersje wzbogacone o witaminy i mleko, ale ja zdecydowanie pozostanę przy swojej kofeinowej ;) .

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Cyweta kawoszem


(by Praveenp on Wiki Commons)


Za górami, za lasami, za wieloma rzekami, za Uralem i Krainą Putina, w południowo-wschodniej Azji, na indonezyjskich wyspach żyje sobie śliczne stworzonko zwane cywetą. Zwierzątko to lubi sobie podżerać owoce kawowca, ale jego organizm trawi tylko ich miąższ, a nasiona kawy tylko lekko nadtrawia pozbywając się ich w sposób standardowy.  Te lekko nadtrawione ziarenka są następnie zbierane, czyszczone, palone i sprzedawane jako luksusowa kawa – Kopi Luwak (kopi oznacza kawę, a luwak – cywetę lub jak kto woli łaskuna). Podobno w wyniku tej specyficznej obróbki kawa zyskuje bardzo dobry, łagodny smak, pozbawiony goryczy oraz piękny aromat. Jest ona bodaj najdroższą kawą na świecie, ze względu na to, że jej zbiory są niewielkie i wynoszą góra 400 kg rocznie (widocznie cywety nie mają za dużego przerobu :P), za jej kilogram trzeba zapłacić ok. 1000 euro. Innymi słowy, jeśli masz wolne jakieś 100 zł i nie masz bladego pojęcia na co je wydać, to możesz sobie zamówić filiżankę tej właśnie kawy. Rarytas rarytasem, ale szczegóły produkcji Kopi Luwak powodują, że nie byłabym chyba w stanie spożyć tego napoju świadomie, mimo iż łaskuny wydają się być bardzo sympatycznymi stworzonkami.

(by Ohallmann on Wiki Commons)

Swoją drogą ciekawe jak w ogóle ktoś wpadł na to żeby wykorzystać ziarenka kawy „przetworzone” przez cywetę, bo normalny człowiek raczej przechodzi obojętnie obok zwierzęcych odchodów, albo omija je szerokim łukiem, bo i po co w tym grzebać? Ktoś kiedyś jednak musiał się na to odważyć i o zgrozo stworzyć z tego napar i wypić. Szalony pomysł mu się jednak opłacił, bo panuje powszechne przekonanie, że kawa Kopi Luwak jest wyśmienita, chociaż są i tacy, którzy twierdzą, że tak naprawdę wcale nie jest ona jakoś szczególnie smaczna, a po prostu ktoś zrobił jej dobry PR i z niezachwycających ziarenek wygrzebanych z … stworzył drogi i luksusowy produkt, zaspokajający próżne potrzeby snobów. Trzeba przyznać, że całkiem cwany pomysł na biznes. Nieco śmierdzący, ale cwany.

środa, 4 kwietnia 2012

Czego na opakowaniu nie ma, a istotnym jest.



Skończyła mi się ostatnio kawa (wiem, to straszne), więc czym prędzej pobiegłam do sklepu uzupełnić dotkliwą pustkę na półce. Nie był to żaden specjalistyczny sklep (muszę takiego poszukać), tylko najzwyklejszy market. I doszłam do wniosku, że producenci kawy powinni umieszczać na opakowaniach więcej informacji, bo są w tej kwestii bardzo oszczędni. Segafredo na przykład stwierdza na jednym z opakowań (o dziwo też po polsku), że znajduje się w nim kawa i to nawet 100%, ale już nie podaje jakiego gatunku. Na opakowaniu kawy innej firmy znajduje się informacja, że kawa nadaje się idealnie do ekspresu ciśnieniowego, mogę się więc domyślić jaki jest stopień jej zmielenia, ale też nie ma nic na temat tego jaki kawa ma posmak, czy jest może bardziej gorzka, kwaśna, czy lekko owocowa – innymi słowy pierun wie co się tam właściwie znajduje i skąd pochodzi. Kawowe zakupy przypominają więc nieco ruletkę lub jak kto woli zakup kota w worku.

Genialnie byłoby, gdyby zamiast jakiegoś marketingowego bełkotu w stylu: kawa ta znakomicie odzwierciedla klimat północnych Włoch i idealnie uzupełni spotkanie w gronie przyjaciół… bla bla bla, producenci umieszczali informacje istotne. Przede wszystkim jaki to gatunek, bo to już sporo mówi o smaku i aromacie, czy jest to np. 100% arabica czy mieszanka. Jaki jest stopień palenia i zmielenia kawy – to drugie warunkuje najlepszy sposób jej przyrządzania. Ja z racji, że dokształcam się w temacie kawowym chętnie ujrzałabym na opakowaniu jeszcze cały szereg innych oznakowań, ale to raczej sfera marzeń, wątpię żeby jakiś producent  umieszczał na opakowaniu całą historię produkcji danej kawy. Na jej jakość wpływa bowiem wiele czynników. Chociażby to z jakiego kraju przywędrowała, jak została przewieziona, czy uprawiana była na terenie nizinnym czy wyżynnym (im wyżej tym bogatszy smak), czy pochodzi z uprawy ekologicznej czy przemysłowej (ekologiczna jest oczywiście lepsza), czy sadzonki były zacienione czy na otwartym słońcu (lepszy jest cień). Istotna jest także technika oraz obróbka zbiorów. Najlepiej jest wtedy, gdy owoce zbierane są metodą „pickingu” – pracownik zbiera tylko dojrzałe owoce, dzięki czemu w zbiorach nie znajdą się żadne czarne owce w postaci np. zgniłek czy owoców nadgryzionych przez różne żyjątka. Ważne jest też jak świeże były owoce przed paleniem – jeżeli leżały do 3 miesięcy to super, im dalej w las tym gorzej, a jak leżały ponad rok, to szału z takiego naparu nie będzie. Najlepszą jakość uzyskuje się przez palenie ziaren metodą bębnową w temperaturze do 220 stopni – im większa temperatura tym gorzej. Po paleniu ziarna kawy są chłodzone – lepiej gdy to chłodzenie odbywa się po prostu na powietrzu, gorsze efekty uzyskuje się przez chłodzenie zimną wodą (co zdaje się jest nagminne w dużych zakładach produkcyjnych). Gotowa kawa powinna być zapakowana w hermetyczną puszkę albo opakowanie  z wentylkiem. Lepiej jest też kupować kawę ziarnistą niż już zmieloną, ale nie każdy ma czym ją zmielić… Niektórzy muszą sobie kupić młynek, bo jedyny jaki w domu się znajduje jest wykorzystywany do mielenia przypraw na pierniki, w związku z czym do kawy się już raczej nie nadaje, no chyba, że celem jest korzenny posmak :P


środa, 28 marca 2012

Podryw na TIRAMISU



Do dobrej kawy przydałoby się jakieś ciacho. Jednym z moich faworytów jest tiramisu. W gruncie rzeczy nie jest to ciasto tylko raczej deser, który nie wymaga żadnego pieczenia, a jedynie wymieszania i przekładania.  Jednym z jego składników również jest kawa, ale po kolei. Nazwa tiramisu po włosku oznacza – "poderwij mnie". Coś w tym jest... jakby ktoś popełnił dla mnie dobre tiramisu to na pewno miałby +100 do atrakcyjności ;) Poniżej przedstawiam mój przepis na ten deser (na jakieś mniej więcej 6 porcji, zależy kto ile jest w stanie pożreć...):

Składniki:
30 dkg podłużnych biszkoptów – a tak naprawdę to tyle ile mieści naczynko :P
250 dkg serka mascarpone
2 jajka
2-3 łyżki drobnego cukru
2 łyżki kawy rozpuszczalnej (lub espresso)
Aromat migdałowy
Likier kawowy

Zaparzyć kawę do nasączania biszkoptów. Wlać ją na głęboki talerz. Dolać likieru (opcjonalnie trochę cukru) i poczekać, aż mikstura ostygnie.

Oddzielić białka od żółtek. Do żółtek wsypać ¾ cukru i utrzeć, aż cukier przestanie chrzęścić, a masa zbieleje. Wrzucić do tego mascarpone i najpierw delikatnie wymieszać, a potem zmiksować.
Do białek dodać szczyptę soli i resztkę cukru. Ubić na sztywną pianę i wymerdać ją z masą z mascarpone.

Nasączone (ale nie za bardzo, żeby się nie porozwalały) biszkopty ułożyć w formie i przekładać masą. Na koniec posypać kakao / czekoladą. Wstawić do lodówki na ok. 5 godzin.

Bon appetit!


poniedziałek, 26 marca 2012

Fusowy recycling


Oto co zostaje po kawowej popijawie - kawał fusa. Zanim jednak tych fusów się pozbędziemy już ostatecznie, można je wykorzystać na różne sposoby. I nie mam tu na myśli wróżenia z nich czy w naszym życiu pojawi się brunet czy blondyn ;)

Pierwsza metoda recyclingu spodoba się głównie dziewczynom - bo zakładam, że faceci raczej nie korzystają z dobrodziejstw jakie niesie peeling. Fus wysypuje się na talerzyk, dodaje żel pod prysznic i merda, aż się osiągnie kawowe błotko. Następnie wciera się je w dowolne partie ciała, które powinny być, a z niewiadomych przyczyn nie są, gładkie. Spłukuje się, wklepuje balsam i cieszy aksamitną skórą. Zaletami peelingu jest to, że jest niezawodny, tani - powstaje z produktu ubocznego kawowej rozpusty oraz ślicznie pachnie. Wady doszukałam się jednej, mianowicie ja osobiście mam potem uwalone pół łazienki drobinkami kawy, ale to może po prostu ja jestem już taka rozrzutna.



Kawę można zastosować też jako pochłaniacz zapachów, taki kawowy "Odour STOP". Przejmuje ona zapachy z otoczenia, można więc postawić pojemniczek z wysuszonymi fusami w lodówce tudzież powiesić woreczek z fusem w szafie. Można go także wsadzić do butów... Taki pochłaniacz działa ok. miesiąca.

Fusy kawowe z racji, iż zawierają różne składniki mineralne typu azot, fosfor czy potas, sprawdzają się w pracach ogrodniczych - jako nawóz do roślinek. Wkopuje się je pod rośliny lub dodaje do wody, którą się je podlewa. Zapach fusów dodatkowo odwiedzie robactwo od szalonego pomysłu konsumpcji kwiatków.

Fusów można też użyć jako barwnika do pisanek lub po raz kolejny w celach kosmetycznych - nałożyć na włosy w celu odżywienia ich i wzmocnienia ich brązowego koloru (działanie podobne do henny). Aczkolwiek tego jeszcze nie próbowałam, tak samo jak i wycierania kurzy przy pomocy fusów. Podobno gdy rozsypie się fusy tam, gdzie zamierzamy odkurzyć, zapobiegnie to elektryzowaniu się i cały proces przebiegnie sprawniej. Na razie jestem zbyt leniwa żeby to wypróbować, aaaaaale w końcu niedługo święta, to może się zmobilizuję :P

Na koniec jeszcze jedna metoda recyclingu, moim zdaniem genialna - autorstwa pana Jeon Hwan Ju. Stworzył on drukarkę RITI Printer, której działanie opiera się na wykorzystaniu fusów zamiast tuszu. Buożesz ty mój, cóż za oszczędność! Mając taki "atrament" pod ręką  nie musiałabym z byle wydrukiem latać po kserach, tylko ładowałabym fusy do drukarki i już. A moje CV jakie byłoby pachnące!

niedziela, 25 marca 2012

Co ja pacze, co ja zamawiam?

Kawiarniane menu oferuje cały szereg kawowych napojów. Przeciętny śmiertelnik może się zastanawiać co się właściwie kryje pod włosko brzmiącymi nazwami. Dla rozjaśnienia stworzyłam rysunkowy przewodnik po kawowym świecie - może i niektóre rysunki nie zachowują proporcji i nie są zbyt bliskie rzeczywistości, ale w końcu nie zdawałam na ASP ;)


Punktem wyjścia będzie zwykłe espresso, które stanowi bazę innych napojów. Według włoskich standardów espresso powinno mieć objętość 25-30 ml i być zwieńczone karmelowo zabarwioną cremą - naturalną pianką składającą się z olejków, które wydzielają się podczas mieszania się wody z powietrzem.

Podwójna porcja espresso nosi nazwę doppio.
Lungo to espresso rozcieńczone nieco wodą - ma ok. 50 ml.
Cortado to wersja z odrobiną skondensowanego mleka.
Romano to espresso z kawałkami skórki cytrynowej.


Ristretto to wersja espresso z dwa razy mniejszą ilością wody niż normalnie - jest więc mocniejsze.


Americano to espresso + dolany do niego wrzątek (jest to jednak coś innego niż lungo).


Cappuccino to espresso wraz ze spienionym mlekiem i (opcjonalnie) cynamonową lub czekoladową posypką.


Con panna czyli z bitą śmietaną, wersja espresso dla łasuchów.


Mocha to wersja dla super łasuchów. Kawa o smaku deseru ;D Jest to kombinacja espresso, czekolady oraz mleka, w proporcjach 1:1:1 wraz z bitą śmietaną.


Latte  - espresso + spora ilość mleka z małą pianką + opcjonalnie syrop smakowy.


Latte macchiato - efektowny, trójwarstwowy sposób podawania latte. Warstwy powstają przez powolne wlewanie espresso do mleka po ściance szklanki.


Espresso macchiato - to espresso "poplamione" spienionym mlekiem.


Frappe lub frappuccino - napój na upalne dni, składający się z espresso, zimnego mleka i kostek lodu.


Caffe corretto - espresso skorygowane odrobiną alkoholu ;)











sobota, 24 marca 2012

One coffee a day keeps the doctor away


Kawa to używka i zło, którego spożycie trzeba koniecznie ograniczyć – czy aby na pewno? Wbrew pozorom ten aromatyczny napój może przynieść nam sporo korzyści.  Kawa zawiera bowiem antyoksydanty, chroniące nas przed starzeniem i różnymi choróbskami. Udowodniono, że polifenole znajdujące się w niej zapobiegają takim schorzeniom układu nerwowego jak choroba Parkinson’a czy Alzheimer’a. U osób pijących kawę spada także ryzyko wystąpienia kamicy żółciowej, udaru mózgu i zachorowania na cukrzycę (szczególnie typu II). Picie 1-2 filiżanek dziennie zmniejsza też ryzyko śmierci z powodu chorób układu krążenia – kofeina pobudza mięśnie, w tym serce, zwiększając  ich wydolność.  Przyspiesza także przemianę materii i pomaga pozbyć się cellulitu (tak Drogie Panie!), dzięki poprawie ukrwienia skóry.

Kawie zarzuca się, że jest sprawczynią bezsenności, nadciśnienia  i podrażnień żołądka. Badania udowodniły jednak, że kofeina w niej zawarta nie ma wpływu na jakość naszego snu. Osoby majace nadciśnienie mogą pić kawę w ilości nie przekraczającej 3 filiżanek dziennie. Ponadto, udowodniono, że u osób, które piją kawę regularnie kofeina nie podwyższa ciśnienia krwi. Kawę mogą także pić kobiety w ciąży oraz karmiące (nie więcej niż 2 filiżanki na dzień). Substancje drażniące natomiast można zredukować zaparzając kawę przy pomocy filtra.

Picie kilku filiżanek kawy dziennie pobudza organizm w łagodny sposób, poprawia nasza koncentrację i pamięć oraz przede wszystkim – nasze samopoczucie ;) Innymi słowy kawa to lek na całe zło o ile jest spożywana w ilościach rozsądnych – przyjęło się, iż takie ilości to ok. 4 filiżanek dziennie. Trzeba jednak przy tej kawowej konsumpcji pamiętać o bogatej w witaminy i minerały diecie oraz o uzupełnianiu płynów.